Po wczorajszych emocjach trudno nam było się zmobilizować do kolejnej wyprawy ;-) Dla odmiany śniadanie było dziś w formie bufetu a obsługa tylko dopytywała, czy dokroić owoców :) Postanowiliśmy uzupełnić wczorajszy dzień o zdjęcia, więc usiedliśmy przy basenie. Nawet wyszło słońce, co nieco utrudniało nam pracę z Asusem (ech te odblaskowe ekrany), ale zawsze można się schować do baru (tym bardziej, że nieczynny :). Popływaliśmy i przed 13-tą mieliśmy już dość. Korciło nas pojechać nad zatokę Phang Nga, ale to ponad 60 km i szansa na super widoki z brzegu raczej marne - raczej trzeba wypłynąć łodzią. Zwiedzimy więc najbliższą okolicę i ruszyliśmy wzdłuż brzegu na północ. Droga wiła się między eleganckimi ośrodkami położonymi wśród zieleni lub nad jeziorami. W końcu teren stał się prawie niezaludniony, pomijając bary nad morzem, ale tylko niektóre były otwarte. Wkrótce i tu dotrze gęsta zabudowa :( Rozkładamy się na Tomato Beach, wokół nikogo, słońce grzeje, fale biją o brzeg. Błogie lenistwo. Pomijając robienie fotek ;-)
Zgłodnieliśmy. Jedziemy więc do Phuket. Na ulicach duży ruch. Dojeżdżamy nad morze koło stadionu. Zjadamy papaję (20 batów) na targu (jak nazwać zgromadzenie kilkunastu stoisk z różnym jedzeniem?). Trafiamy wreszcie do centrum handlowego. Kupujemy kubełek w KFC (299 batów): nie mają tu twistera, skrzydełka na ostro mają na opakowaniu dwie papryczki, a całe menu jest w robaczkach :) Potem mały shoping i wracamy do siebie, by jeszcze zarezerwować przejazd do Bangkoku na poniedziałek. Znajdujemy biuro podróży niedaleko hotelu i zamawiamy VIP BUS, bo nic innego nie mają :) (1250 batów od osoby + 300 za taksówkę do autobusu).