Poszedłem oddać klucze do apartamentu i po samochód, a reszta ekipy czekała na ulicy z bagażami i raczyła się kawą. Zapakowaliśmy rzeczy do samochodu (jakoś więcej do trumienki, bo ledwo się zamknęła - niepotrzebnie wrzuciliśmy tam przybory do mycia i szampon się wylał) i ruszyliśmy jakoś koło 10-tej. Renata przypomniała sobie, że chciała zobaczyć jeszcze dworzec kolejowy. Niestety najbliższa stacja nie okazała się dworcem głównym, więc zrezygnowaliśmy z dalszych poszukiwań. Dystans na dziś niby nieduży (tylko 370 km), ale nawigacje podają raczej nieciekawy czas przejazdu - 6,5 godziny. Doliczając przerwy i postoje (w tym obiadowy) powinniśmy dojechać koło 18-tej.
Opuszczamy wreszcie Skopje i rozpędzamy się na autostradzie. To znaczy próbujemy się rozpędzić, bo prawie co chwila jest opłata. To chyba forma dotowania miejscowych za oddanie gruntu na rzecz autostrady ;-) Niestety nawet ta forma autostrady kończy się zbyt wcześnie i dalej prowadzi już normalna szosa z licznym zakrętami i wzniesieniami. Krowy na drodze idące samopas zwiastowały zbliżanie się do granicy ;-) Na granicy albańskiej luz - tylko kontrola dowodów osobistych i jedziemy dalej. Nikt nawet nie zamierza zaglądać do naszego boksa na dachu. Pierwsza niespodzianka to ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym do 40 km/godz. Przecież tak nie da się jechać... I w sumie prawie nikt tak wolno nie jedzie. Inna sprawa, że przy tutejszym "stylu" jazdy takie ograniczenie jest dość rozsądne. Zwłaszcza ronda powodują niepewność u kierowców i spotyka się stojących na środku i puszczających wjeżdżających... :) Ograniczenie do 40 km/godz. często jest też umieszczane przez skrzyżowaniami, co też powoduje, że średnia prędkość podróżna nie jest zbyt wysoka. Drugie zaskoczenie to spora liczba patroli policyjnych przy drogach, które pracowicie wyłapują kierowców.
Same drogi są w dużo lepszym stanie niż wszyscy zapowiadali. Spodziewaliśmy się dziur w drodze a na szczęście było dość równo. Może wyrównali drogi, bo bardzo dużo jeździ tu mercedesów :) Przez kilkanaście kilometrów próbowaliśmy wypatrzeć miejsce na obiad. Szło nam dość słabo, w końcu się udało. Taras z widokiem na rzekę, cisza, spokój, darmowe WiFi (!). Z jedzeniem wyszło gorzej niż myśleliśmy. Jagnięcina była nieco twarda i dużo też jej nie było. Ale danie przynajmniej miejscowe :)
Dojechaliśmy do Vlore o 18:30, gdzie przechwycił nas opiekun apartamentu i poprowadził na miejsce, kawałek za miastem. Tu musieliśmy zdjąć trumienkę z dachu, bo brama do garażu niestety była za niska. Sam apartament jest jeszcze lepszy niż się spodziewaliśmy - duża niespodzianka na plus :) Tylko winda odmówiła współpracy, ale jest szansa, że jutro naprawią.