Mimo zmiennych co chwila zapowiedzi (od pięknego słońca do pełnego zachmurzenia) poranek okazał się słoneczny, więc wszyscy - nawet ci opaleni - udali się po śniadaniu na plażę lub na basen. My zaczęliśmy od plaży i szybko weszliśmy do morza. Przy samym brzegu woda gorąca, więc wskoczyliśmy...nie, nie :) tu wszędzie płytko przez kilkadziesiąt metrów, więc dostojnie podążyliśmy na nieco głębszą, a przez to mile chłodnniejszą wodę.
Słońce prażyło ostro, więc by nie przesadzić zeszliśmy z plaży i osiedliśmy na trochę w basenie, bądź przy basenie. Tu temperatura wody jeszcze przyjemniejsza :) Koło 14-tej uznaliśmy, iż jak na pierwszy dzień to i tak chyba za dużo. Wsiedliśmy więc na skuter marki Honda i pojechaliśmy zgodnie ze wskazówkami zwiedzać okolicę. Najpierw zasuszony mnich (Wat Kiri Wongkaram). Cisza i spokój, a mnich za szybą, jak w akwarium. Brrr...Paliwo już na rezerwie, więc następny cel, to stacja paliw. Nie zapamiętałem dokładnie drogi, więc skręciliśmy trochę w przeciwną stronę. Naokoło, ale do stacji jakoś dojechaliśmy. Kartą za tak małą ilość paliwa nie da się zapłacić, więc wracamy do bankomatu, kupujemy coś zimnego do picia i znów na stację :)
Nie możemy darować, że wczoraj nie widzieliśmy właściwego pomnika Grandmother, więc zaglądamy tam ponownie i tym razem znajdujemy właściwą skałę :) Niestety jest już na tyle późno, że po powrocie na parking zniknął stąd ruchomy punkt naleśnikowy. Tak więc nieco głodni ruszamy w kierunku Big Buddha (Wat Phra Yai). To jednak spory kawałek drogi. Z rozpędu wpadamy na plażę w Bo Phut i z radością odkrywamy inną mobilną naleśnikarnię. Tak więc korzystamy z okazji, by zaspokoić głód i ruszamy do buddy, bo zaraz zachód słońca. Do ogromnego, złotego Buddy trzeba się wspiąć po schodach. Widać go też na pewno z lądujących na wyspie samolotów. Jeden z nich przelatuje tuż nad nami. Jedziemy więc ustawić się bliżej lotniska. Przejeżdżamy nawet kilka metrów od początku pasa :) Ostatecznie stajemy przy głównej drodze i nim nadleci kolejny samolot robi się całkiem ciemno.
Wracamy nad morzem, poprzez kurorty, czyli zabudowanymi, hotelami, restauracjami i sklepami drogami. Niektóre rzeczywiście ładne, ale sąsiedztwo, jak i tłumy ludzi wokół, nas nie skuszą do pobytu w Chaweng czy Lamai.
Kupujemy w sklepie piwo Chang, Agnieszka pokonuje za kierownicą ostatni odcinek, zdajemy skuter i idziemy na spóźniony obiad. A potem jak zwykle Chang :)
W tym wszystkim gdzieś się zawieruszył internet ... :(