Niestety czas wakacji dobiega nieubłaganie do końca. Fuerteventura żegna nas pochmurną pogodą podobną do wczorajszej. I choć słońca praktycznie nie ma, to temperatura dochodzi prawie do 40 stopni w cieniu. Nietrudno sobie wyobrazić, że samo pakowanie walizek, że o znoszeniu i wkładaniu do samochodu nie wspomnę, wyciska pot z człowieka. Na chwilę zajrzał gospodarz, pożegnać się, bo zaraz jedzie na samolot (leci do Niemiec na 2 tygodnie). Jakieś pół godziny później schodzimy na dół, pożegnać się z gospodynią. Amelka robi sobie pamiątkowe zdjęcie i jeszcze opowiada różne rzeczy :) Trudno się pożegnać, ale trzeba jechać, bo południe już minęło. Wiktor też już padnięty - to jego pora snu :)
Wstępujemy do stolicy sfotografować latarnię morską. Ciężko do niej podjechać, bo jest w strefie przemysłowej, ale w końcu się udaje. Jeszcze Aga chciała zerknąć do jednego sklepu, więc centrum handlowe i deptak. Potem mała przejażdżka wzdłuż oceanu i szybki obiad w restauracji coś tam Papa (muszę sprawdzić :) Tankujemy przed lotniskiem, zostawiam Agę z bagażem i dziećmi przed wejściem do terminalu, a sam odstawiam samochód na parking. Samo zdanie jak zwykle szybkie i przyjemne: ok? Yes, ok! I już :)
Oddajemy bagaż. Waga wskazała niecałe 24 kg. Czyli się zmieściliśmy, albo taka waga ;-) bo mi wychodziło ok. 30 kg :) Przebieramy się w długie spodnie. A ze mnie po prostu pot leje się strumieniami... Lotnisko niby nieduże, a nachodzić się tyle trzeba. Późno było, więc na zapoznanie się z ofertą strefy wolnocłowej (o ile istnieje przy rejsach UE) nie było czasu. Oczywiście nasz Boening ulubionego przewoźnika nie stał przy rękawie, winda była zepsuta, więc wózek i bagaż podręczny trzeba było znosić po schodach...