Śniadanie wprawdzie bez przepychu, ale każdy coś tam sobie wybrał. Dla wielbiciel herbaty wybór skromny: rumianek i mięta. I wrzątek mało wrzący. Zresztą jedzenie też słabo ciepłe. Za to kawa świeża i gorąca.
Wprawdzie nie pada, ale pomijamy zwiedzanie Niszu i pomykamy do Budapesztu. Droga prosta i cały czas autostradą. Aga za kierownicą a ja odpoczywam. Po drodze tym razem obowiązkowo McDonalds na wylocie z Belgradu - my jedliśmy McObrok :-) Docieramy do granicy UE i tracimy pół godziny w kolejce do odprawy węgierskiej - przy czym nas przepuszczają bez zbędnych formalności. Na oparach paliwa zjeżdżamy z autostrady ku stacji Shell. Tu zmiana kierowcy i teraz już prosto do Budapesztu na wyszukane przez Agę lody w kształcie kwiatu róży. Udaje nam się znaleźć miejsce w samym centrum Budapesztu i w drodze na lody siadamy w pizzerii - dwie pizze w formie przekąski zniknęły szybko. Ale Mik zaciął się na piwie i chyba faktycznie źle się poczuł, bo zostawił prawie całe. Lodów nie jadł. Niech żałuje, bo nie tylko kształt oryginalny, ale i smak wyborny miały :)
Wkrótce docieramy na miejsce, kładziemy dzieci spać i rozmawiamy z gospodarzami przy winie. Z wyjątkiem Mikołaja.